Historia tego startu zaczęła się
już podczas powrotu z Bożegopola, gdyż wtedy wspólnie z Mikołajem planowaliśmy
co będziemy robić w pewien październikowy dzień.
Pomimo trzymającego mnie
przez dobry tydzień przeziębienia
postanowiłem jednak wybrać się do Przodkowa.
Ostateczną decyzję podjąłem dopiero w piątkowy wieczór.
Nie mogłem wszak odmówić sobie
przyjemności wystartowania po raz jedenasty w tej imprezie by móc przy okazji
pobić skromny elbląski rekord ilości występów na Trasie Rowerowej
Harpagana.
Wiem, że któryś z
przewielebnych przy najbliższej sposobności w bardzo prosty sposób to skomentuje
lecz cóż mi tam. Cel mój od lat
tradycyjnie pozostaje niezmienny - zaliczyć choć jeden
punkt kontrolny i przed limitem czasu zameldować się na mecie.
Po wczesno porannym przybyciu do Przodkowa nie od razu mogłem poczuć klimat imprezy, wszystko
było jakieś takie dziwnie senne pomimo bardzo okazałej bazy rajdu. Moją opinię podzielił też Mikołaj
natomiast Leszek
Nowakowski który przyjechał z nami jako typowy debiutant rozglądał się
bacznie na boki
i zadawał mnóstwo pytań.
Podczas rozpakowywania sprzętu pojawia się coraz więcej znajomych, krótkie rozmowy pomału nakręcają
atmosferę. Napotkana Szefowa Kadr Magda Kwiesielewicz zapodaje informację o rekordowej frekwencji imprezy.
Nie ma co zwlekać ponieważ nieubłagalnie zbliża się wiekopomna godzina
startu ruszamy więc w kierunku pobliskiego stadionu. Ostatnie chwile oczekiwania
okraszone są iluminacją niezliczonej ilości rowerowych światełek. Godzina 6:27, mapa w
garści i pierwsze spojrzenie na nią zdaje się potwierdzać, że jak zwykle punkty wyglądają na mapie bardzo złowrogo, a przynajmniej tajemniczo.
W okresie przygotowawczym uzgodniliśmy z Mikołajem, że tym razem od
samego początku działamy każdy na własną rękę. Teraz w milczeniu, bijąc
się z własnymi myślami przystępujemy do obrania wstępnej strategii. O
dziwo wybieramy ten sam punkt początkowy, a Mikołaj w przypływie dobroci
stwierdza, że wie gdzie to jest.
START - Po raz pierwszy niczym ślepiec wcale nie patrzę na mapę - prowadzi
Mikołaj. Wyjeżdżamy w trójkę z Przodkowa kierując się na
Kczewo i nie bacząc na migające lampki odbijamy w lewo na Tokary
wybierając jazdę terenem. Na
małą chwilę ginie gdzieś z tyłu Leszek. Mikołaj jak natchniony prowadzi
w ciemnościach wśród pól osnutych porannymi mgłami. Przeskakujemy przez
asfalt i po chwili pokonując odcinek super piaszczystej drogi meldujemy się
na;
14 - 7:05 -
(11 km)
Odbijam kartę i nie podejmując nawet próby szybkiego wyciągnięcia
aparatu ruszam w dalszą drogę. Tym razem patrzę już na mapę i obieram
szutrówkę w kierunku
południowym na Banino. W tej miejscowości "wesoły poznański miś *)! " bardzo
niefrasobliwie zajeżdża mi drogę. Oj, ciepło mi się zrobiło. Niezrażony tym incydentem podążam w
kierunku Pępowa i jeszcze staram się trzymać koło Mikołajowi. Marzenia
stają się niestety nierealne gdyż na punkcie melduję się już z minutową
stratą.
6 - 7:32
- (21 km)
Wybór następnego punktu odbywa się na zjeździe po jumbach
do miejscowości Lniska. Wybieram przyjazną nazwę Przyjaźń i już tylko z
Leszkiem mkniemy spokojnie jedynie słuszną drogą. Decyduję się trochę
zaryzykować skręcając w prawo w kierunku zabudowań za którymi widać las.
Okazuje się szybko, że jest to właśnie "ten las".
12 - 8:00 -
(29 km)
Na punkcie panuje jakaś smętna atmosfera, ruszamy więc czym
prędzej nieświadomi czekających nas w drodze do kolejnego punktu
przygód. Jak wylądowałem w Skrzeszewie Żukowskim tego nawet nie będę
dochodził. Jedno jest pewne, że dzięki temu poznałem 11% podjazd w
Marszewskiej Górze. Jadąc w kierunku Przywidza widzę tablicę
miejscowości Pomlewo i drogę na Kozią Górę. Widocznie tak mi się to
spodobało, że bezwiednie skręcam i dopiero po niejakim czasie odkrywam
błąd. Ratuje nas z opresji stado przelatujących kaczek które jak mniemam niechybnie leci wymoczyć kupry w
jeziorze Przywidzkim, obserwując je trafiamy na pole biwakowe nad
jeziorem.
17 - 9:03 - (46 km)
Mikołaj jak widzę w sędziowskich zapiskach systematycznie zwiększa swoją
przewagę czasową. Poruszając się drogą biegnącą tuż przy brzegu jeziora docieramy do Przywidza.
Uff, spory odcinek nieskomplikowanej drogi umila rozmowa z napotkanym Marcinem
(727). Wspólnie wpadamy na punkt.
7 - 9:39
- (57 km)
Szybka fotka i muszę się ostro sprężać by ponownie dogonić jeszcze przed Roztoką
wspomnianego zawodnika. Za Nową Wsią Przywidzką odbijam w lichą drogę i
przebijam się przez ciemny las w kierunku miejscowości Borcz. Leszek
bredzi coś o braku picia. Dzięki pracom drogowym na asfalcie do Borcza
oraz dwójce zawodników (753
& 764) decyduję się w
okamgnieniu pojechać skrótem przez Mały Dwór. Pomysł wypalił i w blasku
słońca meldujemy się na punkcie.
16 - 10:14 - (69 km)
Wspaniała atmosfera panująca tutaj pozwala niestety wziąć jedynie głęboki oddech.
Ruszamy w dalszą drogę i po pokonaniu mostu na Raduni oraz torów
kolejowych lądujemy w Kiełpinie. Lesio szczęśliwy wpada do sklepiku i
oprócz tankowania zaczyna udzielać swoistego wywiadu. Sprowadzony do
poziomu gna w kierunku na Goręczyno. Tu popełniam kolejny błąd
nawigacyjny wobec czego tracimy kilka minut, a nasze łydki dostają
niczego sobie porcję podjazdowego
wysiłku. Okolice Ramleji na długo utkną w
mojej pamięci.
8 - 11:10
- (82 km)
Mikołaja tu jeszcze nie było (co on znów wymyślił?). Chwilę po nas wpada
natomiast Michał Nowaczyk vel Miki (608) ze swoją bandą (677
& 714). Upomina się o zdjęcie
i informuje z uśmiechem, że był niechcąco, ot tak sobie przypadkiem na 9.
Miła obsługa chcąc prawdopodobnie zdopingować towarzystwo do dalszej
walki gotowa już była poszczuć nas psem wchodzącym w skład obsady punktu :-). Pięcioosobowym peletonem z Mikim na czele
jedziemy przez Ostrzyce w kierunku Wieżycy. Miła ta nazwa powoduje
jednak, że przechodzą mnie po plecach ciarki, a w nogach odczuwam
pierwsze skurcze. Na sam szczyt docieram jednak usatysfakcjonowany choć
ostatni fragment z buta i bardziej niż mocno zadyszany.
18 - 11:55 - (92 km)
Tu u podnóża wieży widokowej panuje sielska atmosfera i gości się
towarzystwo nie tylko rowerowe. Podczas zjazdu mijam Leszka Pachulskiego
i Jarka Wardę. Zaraz za Szymbarkiem dociera do mnie myśl, że oto zbliża
się kilometrowa setka. Nie chcę popełnić wiosennego błędu i w
Gołubiu zaopatruję się w bursztynowy jakże odżywczy izotonik który zamierzam skonsumować na kolejnym punkcie.
Kilkaset metrów przed punktem dopada mnie moja harpaganowa muza w
postaci Mikołaja.
1 - 12:43- (105 km)
W spokoju pożywiam się słuchając meldunku Mikołaja, - myknął już dodatkowe dwa punkty 3 i 9 "brawo Jasiu - wot maładziec". Jak się pojawił tak i
zniknął, a ja jeszcze cykam fotkę dziwnie znajomemu
Krzysztofowi (602) który wpada na punkt z całkiem pokaźną grupą bikerów. Ruszam by
jak się okaże błądzić po lasach leśnictwa Uniradze w rezultacie czego
zgapiony do cna wyjeżdżam w Zgorzałym. Nie ma się z czego śmiać bo to prawdopodobniej był
kaszubski spisek drogowy. Po pokonaniu Stężycy waham się czy aby
zupełnie świadomie przejechać przez napotkane Gapowo i się znów nie zagapić. Co mi
tam - wstrzymuję oddech i jadę na bezdechu skręcając w prawo dopiero za polem kapusty
:-).
20 - 13:33 - (118 km)
Obsługę proszę oczywiście w żartach o natychmiastowe odwiezienie do bazy.
Napotkawszy jednak na zdecydowaną odmowę nie pozostaje mi nic innego niż
poturlać się grzecznie
dalej na północ przez Borowiec i Klukową Hutę
gdzie kieruję się na Łosienice. Przed Łosienicami zaczyna lekko mżyć co
nie jest wcale powodem tego, że odbijam w prawo i
klucząc drogą z wieloma rozjazdami docieram do kolejnego punktu.
10 - 14:25 - (133 km)
Widzę zmęczenie na twarzy towarzysza Leszka. Lesio przeżywa mały kryzys
bynajmniej nie polityczny i w drodze do Kamienicy Szlacheckiej co chwila
zostaje z tyłu. Proszę, błagam i ponaglam, on na to, że łapią go skurcze
i takie tam różne ale już jest prawie dobrze. Tempo jazdy przez Przyrowie do Wygody nadal spada.
Leszek zostaje z tyłu i tracę go z pola widzenia, toteż na zjeździe z
asfaltu do
kolejnego
punktu
czekam aby mu zaproponować zjazd do bazy
i pokazać jedynie słuszną drogę. Stanowczo odmawia i jedzie ze mną na
punkt.
15 - 15:29 - (147 km)
Trafiamy w sam środek wielkiej uczty słoikowej jaką sobie urządzili
zawodnicy (671 & 818). W
mojej głowie jest plan ewentualnego zdobycia ostatniego tłustego punktu.
Leszek jest za i mówi, że się nie podda lecz wygląda wręcz mizernie.
Ruszamy w drogę jadąc spokojnie, dopiero na zjeździe do Miechucina przez
moment osiągam prędkość 53 km/h. Kierunek Mirachowo, na podjeździe
Leszek kolejny raz zostaje w tyle ja natomiast popełniam jak się później
okaże kardynalny błąd. Też wyczerpał mnie ten podjazd więc diametralnie
zmieniam plan i postanawiam odbić w prawo na 5. Towarzyszy mi
przypadkowo napotkany
Patryk (784).
5 - 16:08- (157 km)
Okolica bardzo znajoma. Podczas sierakowickiego Harpagana w
pobliżu zaliczyłem z sporą dozą trudności przemyślnie ukrytą
jedenastkę. W tym roku byłem tu z Mikołajem w ramach tropienia na
przedharpaganowej przejażdżce więc bez żenady przebijam się przez
Cieszonko do Sianowa. Kolonia i Sianowska Huta nie zapowiadają jeszcze
nadchodzącego koszmaru. Jadąc jak przykazał Bóg (tak mi się cały czas
wydawało) trafiam na punkt lecz jak się okazuje jest to 10 trasy
pieszej. Patrzą na mnie z politowaniem i mówią, że wcale nie jestem
pierwszym który dał się zwieść Smolnym Błotom. Równowagę odzyskuję w Pomieczyńskiej Hucie i kieruję się na Pomieczyno i niejaki Hejtus.
13 - 17:18 - (175 km)
Na punkcie wielkie telewizyjne zamieszanie, uciekam sprzed kamery. Podobnie
robi to Wigor informując mnie, że ma do zaliczenia tylko ostatni punkt.
Kolejny tytuł Harpagana ma więc już w kieszeni. Wypadam na asfalt
prowadzący wprost do Przodkowa myśląc jeszcze o bardzo realnym
zaliczeniu 2. Jadę sobie spokojnie widząc coraz więcej czerwonych
światełek. Grzechem byłoby nie zajechać na punkt do którego prowadzi
wspaniała droga z polbruku. Końcówka jest jedynie nieco piaszczysta.
5 - 17:48 - (185 km)
W
całkowitym spokoju robię tu zdjęcie swojej karty startowej i ruszam w
drogę powrotną do bazy. Teraz naprawdę czuje atmosferę imprezy choć nie
jestem do końca zadowolony.
META
- 18:09 - (191 km)
- czas 11:39 - czas jazdy jedynie 9:44 -
zaliczone 15 z 20 punktów, przeliczeniowo 47 na 60 możliwych. Według
wstępnych wyników zająłem 59
Trochę o elbląskich towarzyszach
podróży:
Mikołaj (604) - pojechał naprawdę dobrze. Małe niezdecydowanie
przed godziną 16 i wrodzona skromność nie pozwoliły mu na próbę
zaliczenia jednego cieniutkiego punktu. Tytuł Harpagana był w
zasięgu - zostało mu aż 51 długich niewykorzystanych minut. Cieszę
się, że czekał na mnie na mecie. Wstępnie 9
miejsce !
Leszek (633) - jak na debiut wypadł znakomicie. Udało mu się
oszukać starego i pojechać na tłustą 19. To ja nerwowo wypatrywałem
go na mecie na którą wpadł w ostatniej chwili. Padł i przeleżał na trawniku dobry kwadrans. Wstępnie 40 miejsce !
W ramach podsumowania muszę stwierdzić,
że poziom rywalizacji na Harpaganie z rajdu na rajd rośnie.
Młodzież znacznie podnosi poprzeczkę staremu ramolowi. Tym faktem
się jednak nie przejmuję. Wychodzą braki kondycyjne oraz kłopoty z
koncentracją. To też mam jednak w nosie, bo dla mnie najważniejszy
jest sam udział i basta!
Dziękuję Organizatorom Harpagana oraz wszystkim napotkanym
uczestnikom
DZIAŁ HARPAGAN |