LIRO UNREAL CHALLENGE
LUC 5
Malbork 25/26.11.2006


RELACJA MARKA ZAKRZEWSKIEGO (NUMER STARTOWY 23)

MALBORK

Kolejna edycja LUC zbliża się wielkimi krokami. Tak wielkimi, że nawet nie zauważyłem, kiedy minął czas oczekiwania. Żuławskie drogi nie są rajem dla rowerzystów, ponadto w nocy i tak za szybko się nie pojedzie. Ten stan rzeczy przesądza o pozostawieniu ścigacza w domu. Postanawiam wystartować na prawie 10 letnim sprzęcie, którego z dużym wysiłkiem doprowadziłem do porządku. Wszystkie śrubki dokręcone, hamulce wyregulowane, łańcuch wyczyszczony i nasmarowany. Teraz maszyna wygląda naprawdę imponująco. Uroku dodaje prowizoryczny mapnik sklecony z taśmy, koszulki i tektury oraz stara torba wojskowa pełniąca rolę sakwy. Sprzęt stary wiekiem, młody duchem. Nie licząc lekko pocentrowanych kół oraz startych zębatek.

Na starcie każdy odbiera swoją mapkę. Od razu ustalam najkorzystniejszą według mnie taktykę, którą muszą lekko zmodyfikować ze względu na stan sprzętu. Wszyscy już gotowi. Przed startem zawodnik w żółtym sweterku robi zdjęcie grupowe, po czym ruszamy na spotkanie z przygodą. Na początku przykrą niespodziankę robią zębatki. Wiedziałem, że są już trochę wytarte, ale 2 dni przed imprezą tak mocno nie skakały. W ten sposób daleko nie zajadę, ale skoro już wystartowałem, nie mam zamiaru rezygnować przez coś takiego. Może daleko nie zajadę, ale czas imprezy postaram się wykorzystać maksymalnie. W takim stanie docieram do Królewa, gdzie skręcam na Janów. Nie jeździłem wcześniej po wałach przeciwpowodziowych, więc nie wiem, w co się teraz pakuję. Na wale jest jakaś wydeptana ścieżka, prawdopodobnie przez pasące się krowy. Stale odczuwane nierówności powodują, że jazda nie sprawia zbyt dużej przyjemności. Po krótkim czasie sprowadzam rower na błotnistą drogę w nadziei, że będzie się lepiej jechało albo przynajmniej da się trochę poprowadzić. Nic z tego. Błoto jest tak głębokie, że nawet ciężko przejść w poprzek drogi, nie mówiąc już o podążaniu naprzód. Podprowadziwszy rower kilka metrów wzdłuż drogi stwierdzam, że jednak lepiej było jechać górą. Wtaszczam sprzęt na skarpę i jadę tak jak wcześniej. W oddali widać dwóch zawodników podzielających mój los. Skoro im się udało tędy przejechać, ja też dam radę. Jadąc ich śladem znowu zjeżdżam z wału, tym razem po stronie Nogatu. W końcu dalej jechać się nie da ani tędy ani po wale. Na szczęście po drugiej stronie jest całkiem przyzwoita jak na te warunki droga. Doganiam rowerzystów i razem, błotnistą drogą, jedziemy na miejsce skąd większość unrealowców właśnie wraca. Mimo pomylonego opisu, punkt odnajduje się bez problemu.

PK1

Rower mam tak ubłocony, że zębatki przestały już mocno skakać. Niestety tylne światło gdzieś zniknęło. Pewnie odpadło podczas jazdy po wale. Teraz trzeba wydostać się z tego bagna. Brnę w błocku w kierunku twardszej drogi w nadziei, że może być już tylko lepiej. Po chwili spotykam ojca jadącego w ekipie z Andrzejem i Januszem. Na szczęście mój Tata wozi ze sobą takie niepotrzebne rzeczy jak zapasowe światełka, więc jedno dla mnie odstępuje. Tym razem przymocowuję je na tylnej kieszeni kurtki, w taki sposób, żeby już więcej nie spadło. W razie potrzeby mogę co chwilę sprawdzać czy jest na swoim miejscu. Przecinam jakiś kanał (chyba Stary Nogat) po czym obieram skrót na Stare Pole. Po chwili droga staje się strasznie błotnista. Tędy prawdopodobnie już przejeżdżało kilku unrealowców, o czym świadczą ślady prowadzonych rowerów, zostawione obok drogi na polu buraków. Po chwili mijam jednego z rowerzystów i dojeżdżam do mostu nad Fiszewką. Tutaj czyszczę powierzchownie osprzęt oraz buty i jadę dalej. Od tego momentu droga robi się kamienista. Mimo że nie jedzie się po niej najlepiej, jest ona o niebo lepsza od wcześniejszego błocka czy jazdy po wale. W końcu jest i Stare Pole. Po przecięciu szosy Elbląg-Malbork jestem wreszcie na przyzwoitym asfalcie. Co za ulga. Teraz jedzie się całkiem nieźle. Wiatr nie wieje w twarz, a do skaczących sporadycznie zębatek zdążyłem się już prawie przyzwyczaić. No może nie do końca, gdyż podczas niektórych zrywów uderzam kilka razy kolanem o mapnik. Wcześniej byłem tak zaabsorbowany innymi problemami, iż dopiero teraz zauważam, że zrobiło się kompletnie ciemno. Mijam Złotowo i niedługo potem docieram do Żuławki Sztumskiej, gdzie odkrywam awarię licznika. Przejechałem już może 25-30 km, a ten wskazuje 13,5. Po naprawieniu usterki jadę żwirową drogą, która doprowadza prosto do kolejnego punktu znajdującego się na drzewku za ogrodzeniem pod napięciem.

PK4

Punkt zaliczony. Teraz można pomyśleć o bardziej przyziemnych sprawach. Najpierw umacniam słabo trzymający się mapnik nie szczędząc na to metrów taśmy. W następnej kolejności jest mały posiłek oraz ustalenie najlepszej drogi na kolejny cel. Chwilę potem do punktu przyjeżdżają dwaj zawodnicy. Po kilku minutach dojeżdżam do Jasnej, gdzie przesiadam się na asfaltową drogę. Dotarcie do następnego punktu nie wymaga ogromnych umiejętności nawigacyjnych, więc na mapę spoglądam raczej rzadko. Tak rzadko że przez nieuwagę skręcam o jedno skrzyżowanie wcześniej niż planowałem. Sądząc po mapie, nie ma większego znaczenia, czy pojechałbym tak jak powinienem czy tak jak teraz. Wracać się nie chce, a 100 czy 200 metrów więcej nie powinno zrobić praktycznie żadnej różnicy. Niestety to tylko sucha teoria. Nie wdając się szczegóły, różnica polega na tym, że przez 3 km zamiast dobrym asfaltem jadę po niezwykle kamienistej drodze, która znacznie spowalnia jazdę. Dzięki temu zostaję dogoniony przez jednego z rowerzystów, którego spotkałem na poprzednim punkcie. Trójka jest już blisko, o czym świadczą wymijający nas zawodnicy. Po dziurawej gruntowej drodze docieram do kanału i odnajduję punkt.

PK3

Po dopełnieniu formalności wracam do Rachowa, a stamtąd jadę na Markusy. Tutaj chyba mieszka jakiś znajomy rowerzysta, ale za nic nie mogę przypomnieć, kto dokładnie. Robię zwrot na wschód. Zawodnik jadący za mną skręca nieoczekiwanie na północ. 1,5 km dalej robię to samo. Do kolejnego punktu prowadzi asfaltowa droga. Wystarczy podjechać jeszcze niecałe 10 km i skręcić w odpowiednim miejscu. Jadąc ciągle na północ zauważam w oddali migające światełko, które po chwili gaśnie. Gnany wiatrem w plecy docieram tam gdzie trzeba. Przy drodze stoi jakiś znajomy rower. Jadę kilkadziesiąt metrów polną dróżką, przeskakuję rów z wodą. I jestem na miejscu. Tutaj spotykam znajomą drużynę. Andrzej, Janusz i mój Tata. Na punkcie nie ma pieczątki, dopełniam więc obowiązku spisując odpowiedni kod.

PK5

We czwórkę dojeżdżamy do Elbląga, gdzie się rozstajemy. Drużyna planuje zaatakować 14. Ja natomiast 6. Przez większą część miasta przejeżdżam po całkiem przyzwoitej ścieżce rowerowej, po czym opuszczam Elbląg w kierunku Gronowa Górnego. Dalej jadę przez Nowinę, gdzie robię małą przerwę. Ktoś pyta, czy złapałem gumę. Nie spodziewałem się aż takiej troskliwości ze strony miejscowych. Mała regeneracja dobrze zrobiła, gdyż do Przezmarka trzeba jechać ciągle pod górę. W wiosce skręcam w polną drogę prowadzącą na południowy-wschód. Kawałek dalej jest jakieś skrzyżowanie, którego nie ma na mapie. Drogi rozwidlają się pod takim kątem, że nawet przy pomocy kompasu ciężko stwierdzić, którędy jechać. Skręcam tam, gdzie uważam za słuszne. Wkrótce droga biegnie wzdłuż ściany lasu, tak jak na mapie. Według mapy wystarczy jechać dobrą drogą, prosto w ustalonym kierunku. Droga jest całkiem niezła, ale tylko na mapie. W rzeczywistości pełno jest na niej piachu, na szczęście mokrego. Dzięki temu, mimo głębokich kolein po ciężkich samochodach, można utrzymać się na dwóch kółkach. W końcu docieram miejsca, gdzie dalej jechać już nie można. Dookoła pełno błocka. Robię mały pieszy zwiad terenu, po czym odnajduję niepozorną ścieżkę prowadzącą mniej więcej w dobrym kierunku. Po chwili droga zaczyna stopniowo schodzić w dół. Zjeżdżałoby się całkiem nieźle, gdyby nie przewrócone drzewa uniemożliwiające dalszą jazdę. Sytuacja zmusza do przeprowadzenia kolejnego rozpoznania. Przez jakieś 200-300 metrów przedzieram się przez niewielkie zarośla oraz uschnięte gałęzie aż wreszcie wychodzę na otwartą przestrzeń. Jest tam jakaś mała dróżka, ale nie znajduje się w najlepszym stanie i nie mam pewności dokąd zaprowadzi. Postanawiam zaryzykować. Wracam po rower i jadę ścieżką, która niepokojąco zakręca w kierunku północnym i w dodatku pod górę. Znowu wjeżdżam do lasu. Chyba coś nie tak. Zjeżdżam więc z powrotem na dół i tuż przed zaoranym polem zauważam niepozorną dróżkę prowadzącą na wschód, której mimo uważnej obserwacji, nie udało się wcześniej dostrzec. Następnie przejeżdżam przez błotnisty strumyk. Mało brakowało, a utknąłbym w połowie i zamoczył conajmniej po kostki w chłodnej wodzie i błocku. Chwilę później gubię drogę i jadę po polu. Po drugiej stronie rzeki widać wieś Weklice, do której zmierzam. Właściwie nie muszę dojeżdżać aż do samej wioski. Trzeba tylko ją jakoś ominąć. Mapa mówi, że wystarczy przejechać zaledwie 200 metrów na południe by dojechać do innej drogi. Dobrze, że pole nie jest błotniste. Droga, do której teraz docieram okazuje się całkiem przyzwoita. Co prawda nie jest to szczyt marzeń rowerzysty, ale w porównaniu z poprzednią, jest naprawdę niezła. Chwilę potem odnajduję punkt. W opisie jest mowa o przeszukaniu dwóch drzew. Ja widzę tylko jedno, przy którym wisi pieczątka.

PK6

Kolejny punkt wydaje się być bardzo blisko. Po minięciu wioski Myślęcin wyjeżdżam w Nowej Pilonie przy krajowej 7. Przecinam szosę, jadę nie w tą drogę co trzeba i wyjeżdżam w pobliżu jakiegoś PGR-u. Sytuacja robi się trochę nieciekawa, gdyż w moim kierunku podąża kilku śmiejących się histerycznie miejscowych żuli. Wrzucam wsteczny i szybko opuszczam niegościnne miejsce, po czym skręcam tam, gdzie powinienem. Przecinam tory kolejowe i po 3 km jazdy betonowymi płytami docieram do asfaltu. Po minięciu Węziny skręcam za mostem na zachód w kierunku Jeziora Drużno. W tym miejscu mapa jest trochę niedokładna, więc jadę "na czuja" całkiem dobrą nieoznaczoną drogą. Jestem już blisko punktu więc w razie małej wpadki strata czasu i sił będzie niewielka. Na szczęście żadnej wtopy nie ma, a punkt odnajduje się sam. Na miejscu spotykam dwóch innych liromanów.

PK7

Po krótkiej rozmowie rowerzyści nagle gdzieś znikają. W końcu ja też opuszczam to miejsce, ale trochę inaczej i znacznie szybciej niż wcześniej planowałem. Wyjeżdżam u stóp sporego mostu, który wygląda na niedawno zbudowany albo przebudowany. Przejeżdżam po nim nad Kanałem Elbląskim. Sunąc płytową drogą w kierunku Jelonek zauważam dziwne światła unoszące się nad Elblągiem. Odbite od nisko wiszących chmur robią wrażenie ufo. Po wyjechaniu ze wsi widzę grupę kuso ubranych młodych dziewczyn idących wzdłuż szosy. W takim miejscu, w nocy, pod koniec listopada? Wszystkie wątpliwości i skojarzenia rozwiewa wiejska dyskoteka, obok której wkrótce przejeżdżam. Odzyskawszy zdolność logicznego myślenia, znowu przecinam kanał i tuż za mostem skręcam na wschód. Jadąc wzdłuż kanału napotykam parkę, która prawdopodobnie urwała się z pobliskiej potańcówki. Nie zakłócając spokoju dojeżdżam do pochylni Jelonki. W nocy wygląda trochę bardziej imponująco niż za dnia. Wprowadzam osprzęt na górę i udaję się w kierunku następnej pochylni. Obszczekany przez czujne psy z pobliskich gospodarstw docieram do pochylni Oleśnica, gdzie odnajduję punkt z pieczątką.

PK8

Płytową drogą ciągnącą się przy kanale dojeżdżam do asfaltówki prowadzącej w kierunku Pasłęka. Przejeżdżając przez Karsin ledwo omijam nieoświetloną grupkę ludzi idących środkiem drogi. Wiatr wieje w plecy, więc wkrótce przecinam 7-kę. Przed Pasłękiem jakiś pijany łepek próbuje mnie zatrzymać. Na szczęście dla niego, w ostatniej chwili odciąga go jeden z kolegów. Ja w każdym razie zatrzymywać się nie zamierzałem. No i jestem w mieście. Teraz wystarczy tylko znaleźć wieżę ciśnień. Poruszanie się z kilometrówką po mieście nie jest tym, co tygrysy lubią najbardziej. Wiedziony mapą docieram do pewnej uliczki, przy której powinien znajdować się cel. Jednak zaułek nie wygląda zachęcająco więc postanawiam spróbować gdzie indziej. Po nieudanych poszukiwaniach pytam się miejscowych i otrzymuję konkretną odpowiedź, a chwilę później jestem już przy wieży. Nie spodziewałem się znaleźć jej w takim miejscu. Okazuje się, że jadąc niepozorną uliczką, w którą nie chciałem skręcić, dotarłbym tu znacznie wcześniej. Po przejściu kilku kroków wzdłuż płotu odnajduję odpowiednie drzewo.

PK9

Kolejny punkt znajduje się trochę poza właściwym obszarem działania, w odległości dokładnie 22 km w linii prostej. Trochę daleko, ale za to jest najwyżej punktowany. Atakować czy nie? Męska decyzja! Z Pasłęka wyjeżdżam asfaltówką na wschód. Droga w niektórych miejscach ma trochę łat, ale ogólnie rzecz biorąc jest świetna. Po kilku kilometrach stwierdzam, że zapasy płynów są prawie na wyczerpaniu. Ale beton. Mogłem to sprawdzić w Pasłęku i zrobić odpowiednie zaopatrzenie. Na wioskach wszystkie sklepy są z pewnością już dawno pozamykane. Trudno. Coś trzeba będzie wykombinować. W ostateczności można nabrać wody z jakiegoś strumienia, chociaż wolałbym uniknąć takiego scenariusza. Najlepszym pomysłem, który właśnie przyszedł do głowy, jest poproszenie kogoś o napełnienie bidonów kranówką albo wodą ze studni. Niestety w mijanych kolejno wioskach nie spotykam żywej duszy. Nawet żaden pies nie zaszczekał. Niedobrze. Wody coraz mniej. Zostało tylko kilka łyków. Przejeżdżając przez Burdajny zatrzymuję się dla wytchnienia przy kapliczce. O czym można pomyśleć w takim miejscu, w takiej sytuacji? "Żeby stał się jakiś cud". Po chwili ruszam w dalszą drogę. Przejeżdżając przez Osiek zostaję zagadnięty przez ludzi, których z początku nie zauważyłem. Nie pamiętam o czym dokładnie rozmawialiśmy, ale po tej rozmowie okazuje się, że prowadzą we wsi sklepik. Chociaż jest już zamknięty od kilku dobrych godzin, tym razem właściciele zgadzają się zrobić wyjątek. Nie wiem czy to zdarzenie ma jakieś powiązanie z postojem przy kapliczce, ale trudno uwierzyć że to zdarzyło się naprawdę. Jakie jest prawdopodobieństwo spotkania po północy właścicieli sklepu, którzy w dodatku zgodzą się go otworzyć? Korzystając z okazji nawadniam się trochę i robię porządne zapasy. Nie spodziewałem się, że przypadkowo spotkani ludzie mogą w tak znaczy sposób odmienić mój los. Bez picia długo bym nie pociągnął. Za wsią skręcam na wschód. Mijam Kwitajny Wielkie czyli dwa domki na krzyż i wjeżdżam w polną ścieżkę. Oglądając wcześniej mapę nie miałem pewności czy droga ta w ogóle jeszcze istnieje. Na szczęście moje obawy nie potwierdzają się. Droga jest całkiem dobra, nie licząc zabłoconych dziur, których większość można omijać lub nie zauważyć i przejechać po nich. Jedna z dziur, w które wpadam, okazuje się trochę głębsza. Na szczęście jest w niej tyle błota, że obeszło się bez przelotu przez kierownicę. W ten sposób docieram do Dobrego, skąd biorę kurs na Dąbkowo. Przez 2 kolejne kilometry jadę po niezwykle kamienistej drodze. Na zakręcie wjeżdżam prosto w polną dróżkę, której nie ma na mapie. Prawdopodobnie zaprowadzi w dobrym kierunku. Sądząc po mapie, punkt jest usytuowany w taki sposób, że rowerem i tak do niego nie dojadę. Droga, na którą właśnie wjechałem okazuje się wybitnie nieprzejezdna. Nawet nie da się po niej iść nie mówiąc już o prowadzeniu roweru. Przerzucam więc sprzęt przez drut kolczasty i prowadzę po pastwisku. Tam przynajmniej nie ma błota po kolana. Po kilkuset metrach droga częściowo wraca do normy i można powoli jechać. W końcu dojeżdżam prawie do samej rzeki, zostawiam rower na końcu drogi i kieruję się na północny-zachód w stronę nasypu. Jest on tak zarośnięty, że ledwo można się przedrzeć. Próbuję iść bokiem, ale tam jest jeszcze więcej chwastów. Powracam więc na nieistniejące już torowisko, po którym docieram na miejsce. Most, a raczej to co z niego zostało, robi niesamowite wrażenie. Szkoda, że nie uchował się w całości do dzisiejszych czasów. Teraz wystarczy tylko znaleźć punkt, który według opisu jest na przyczółku. Obszukuję dokładnie betonowy fragment mostu, ale punktu nie widać. Może jednak chodzi o któryś z filarów. Nie za bardzo mam ochotę schodzić w dół, ale jak już dojechałem aż tutaj to nie spocznę, dopóki nie znajdę tego czego szukam. Obszukuję dwa ogromne filary, ale pieczątki jak nie było tak nie ma. Dalej iść już się nie da, a punkt przecież gdzieś być musi. Wracam więc na przyczółek, obszukuję go jeszcze dokładniej niż przedtem i znowu nic. Przysiadam na betonie dla wytchnienia i w tym momencie widzę pieczątkę wiszącą na pobliskim drzewie. Jak to się stało, że nie zauważyłem jej wcześniej? Niepotrzebnie schodziłem na dół. Jednak dzięki temu obejrzałem trochę pozostałości mostu. Za czasów świetności, była to solidna niemiecka konstrukcja, o czym świadczy chociażby dobrej jakości beton, który po tylu latach nie rozsypał się jeszcze.

PK10

W celu skrócenia drogi powrotnej postanawiam przejść na azymut po łączce. Zbiegam z góry i po kilku krokach łąka okazuje się rozlewiskiem, z którego wystają pojedyncze kępy trawy. Na szczęście wbiegam do wody tylko trochę powyżej kostek. Kto wie co by było, gdybym dał jeszcze ze 2 kroki do przodu. Po rower wracam tak jak przyszedłem, z tą różnicą, że droga powrotna wydaje się o wiele łatwiejsza. Jadąc w kierunku kamienistej drogi spotykam Wikiego. Po krótkiej wymianie zdań dowiaduję się, że PK 12 nie został oznaczony w terenie. Rzeczywiście, dostałem sms-a, którego nie usłyszałem. Tak pewnie szukałbym punktu widmo myśląc, że źle odczytałem mapę. Po przejechaniu wyboistej drogi zastanawiam się nad wyborem optymalnego dojazdu do Młynar. Na którymś z kolejnych skrzyżowań chcę podjąć ostateczną decyzją, ale po spojrzeniu na mapę okazuje się, że już nieświadomie dokonałem wyboru (powinienem był się zastanawiać kilka kilometrów wcześniej). I tak pewnie wybrałbym obecny wariant, a zastanawiając się wcześniej traciłbym tylko cenny czas. Droga jest całkiem dobra, a wiatr wieje w plecy, dzięki czemu można trochę nadgonić. Wymijam oświetlonego rowerzystę, prawdopodobnie jednego z liromanów. W Wilczętach przejeżdżam obok dyskoteki, przy której stoi dużo fajnych aut. Żadna wystawa by się takich nie powstydziła. Niektórzy imprezowicze dziwnie spoglądają w moją stronę, jakby chcieli powiedzieć "Po co tak się męczy zamiast pobawić się tak jak my". W sumie Liro to też zabawa, tylko o niebo lepsza. Za wsią widać na horyzoncie jakieś czerwone światła, co oznacza, że Młynary są już blisko. Po drodze mijam jeszcze ze 3 wioski układając ambitny plan ataku na kolejny punkt: "Przy przejeździe poprowadzę rower kilkaset metrów po torach, po czym wjadę w odpowiednią przecinkę i znajdę punkt". Nieoznaczona 12 jest bardzo blisko Młynar, ale pomijam ją z oczywistych powodów. Za Młynarami przecinam rzeczkę i skręcam w leśną drogę. Po przeczytaniu opisu i przejechaniu kilometra mój plan bierze w łeb, ponieważ przed przejazdem jest całkiem dobra niezaznaczona na mapie droga, po której szybko docieram w żądane miejsce.

PK17

Przejeżdżam przez tory i kawałek dalej wyjeżdżam z lasu. Do Siedliska Starego doprowadza lekko podziurawiona droga. We wsi skręcam na północ i, po przejechaniu kilkuset metrów połataną asfaltówką, usuwam kolejną awarię licznika. Na krzyżówce jadę na wschód w kierunku Jeziora Pierzchalskiego. Omijam szkółkę leśną i zatrzymuję się przy tablicy informacyjnej, na której widnieje szczegółowa mapka ścieżki edukacyjnej przebiegającej w pobliżu szukanego punktu. Właśnie przypomniałem sobie, że nie można używać innych map niż dana na starcie. Chyba komisja będzie musiała zdyskwalifikować. Mijam głaz narzutowy oraz przybrzeżną budę, w której pali się światło, po czym docieram we wskazane miejsce.

PK19

W ramach odpoczynku wychodzę na pomost popatrzeć na gwiaździste niebo. Posiedziałbym jeszcze trochę w tym przyjemnym miejscu, ale czas goni. Wracam do asfaltówki przecinając przy okazji czerwony szlak. Z tego, co pamiętam, doprowadziłby blisko kolejnego punktu. Jednak już miałem przyjemność jechać tym szlakiem i z doświadczenia wiem, że nie nadaje się on nawet dla pieszych idących przy dobrej pogodzie, nie mówiąc już o jadących nocą rowerzystach. Postanawiam więc nadłożyć kilka kilometrów asfaltem. Mijam Chruściel, w którym roi się od kapliczek. Mapa mówi, że do Pierzchał można dojechać po nienajgorszym dukcie skręcając na wschód za stacją. Niestety w rzeczywistości droga okazuje się kompletnie do kitu. Trochę się ubłociłem i zmarnowałem dużo czasu, ale za to porządnie odpocząłem, gdyż przez większą część drogi prowadziłem. W końcu wyjeżdżam na znacznie lepszą polną drogę, mijam pogrążone we śnie Pierzchały i po nierównym bruku docieram na punkt.

PK18

Do Bazy Południowej powinienem dotrzeć bez problemu, pod warunkiem, że dojadę bez przygód do jakiejkolwiek szosy. Wiedziony dziurawą polną drogą wyjeżdżam na asfalt i znowu mijam Chruściel. Teraz wystarczy tylko przejechać kilkanaście kilometrów do Fromborka. Wiatr wieje w plecy, więc powinno pójść gładko. Niestety porządna według mapy droga okazuje się dziurawa jak sito do cedzenia żwiru. Co za syf! Dziur jest tyle, że mimo ślimaczej jazdy, nie można wszystkich ominąć. Jeśli już muszę w jakąś wjechać to staram się zaliczać te mniejsze. Ale tutaj prawie wszystkie są głębokie. Porządny ser szwajcarski nie powstydziłby się takiego wyglądu. W to miejsce powinni przyjeżdżać mleczarze z całej Europy i pobierać nauki jak mają wyglądać ich żółte produkty. W niedalekiej odległości zza zakrętu wyjeżdża samochód. Na normalnym asfalcie pewnie wyprzedziłby po kilkunastu sekundach, ale tutaj zajmuje mu to dobre kilka minut. Zresztą i tak muszę zatrzymać się na poboczu, żeby go przepuścić. Dalej przecinam Berlinkę i mijam jakąś wioskę. Na szczęście dziur jest trochę mniej, ale tej drodze jeszcze daleko do ideału. Rozumiem, że o tej porze roku niektóre drogi gruntowe mogą być nieprzejezdne, ale żeby powiatowa asfaltówka... Wstyd! Można by tutaj postawić patrol policyjny, który łapałby jadących prosto. Trzeba być porządnie nawalonym, aby na tym kawałku nie jechać wężykiem. Więcej nie komentuje. Gdyby wypisać całą litanie uwag, jakie padły na odcinku tych kilku nieszczęsnych kilometrów, objętość relacji wzrosłaby kilkakrotnie. W końcu dziury zostają daleko w tyle. Do Fromborka docieram już za widnego. Tyle zmarnowanego czasu... A miało pójść tak szybko. Znajduję bazę, przed którą stoi kilka rowerów. Większość liromanów dotarła już tutaj przede mną. Aktualnie w bazie są: Wiesiek, Michał, Andrzej i Adam. A za oberżystę robi Diablo we własnej osobie.

PK20 (FROMBORK)

Z Fromborka wyjeżdżam porządnie napojony. Teraz kieruję się na południe. Droga wiedzie stopniowo pod górę, a w twarz wieje słaby wiatr. Nagle, ni z gruszki ni z pietruszki, dopada porządny kryzys. Chyba nie trzeba pisać jak się objawia. Wiadomo też że krótki odpoczynek nic nie pomaga, a jazda staje się niezwykle ciężka. Taki rodzaj kryzysu najlepiej zwalcza się dużą flaszką kubusia albo pysia. Z napojami energetycznymi jeszcze nie eksperymentowałem. Mijając Pogrodzie, a potem Hutę Żuławską, na próżno wypatruję otwartego sklepu. W Zajączkowie skręcam na wschód w leśną drogę, po czym wlokę się na punkt, przy którym odpoczywa Michał & Wiesiek Team. Na miejscu nie ma pieczątki więc spisuję kod.

PK13

Widzę, że nie tylko ja mam kryzys. Jednak, mimo zmęczenia, dobry humor ich nie opuszcza. Cofam się do Zajączkowa, a stamtąd jadę do Ogrodników. Obszczekany przez kilka psów skręcam w północną drogę, która po chwili traci na jakości, więc trzeba trochę poprowadzić. Wreszcie, za krzyżówką, droga robi się lepsza i w dodatku z góry. Po około 3 km zjazdu odnajduję kolejny punkt usytuowany przy drugim z kolei mostku. Wcześniej dla pewności sprawdziłem dwa przepusty oraz inny mostek.

PK16

Następny punkt jest bardzo blisko. Przynajmniej w prostej linii. Niestety fruwać nie umiem, dlatego muszę nadłożyć kilka kilometrów jadąc dookoła. Najbliżej byłoby wrócić się 3 km pod górę i dojechać do asfaltu. Jednak w tym momencie nie mam ochotę na żadną wspinaczkę. Potem będę się tym martwił. Po kolejnych 3 km zjazdu docieram do Kadyn. W dotychczas mijanych wioskach wszystkie sklepy były pozamykane na cztery spusty. Natomiast tutaj otwarte są aż 2. Podbijam szybko do najbliższego, gdzie robię małe zapasy. Po obaleniu flachy kubusia, trochę rozsadza skurczony żołądek. Ale kilka minut później płyn wchłania się całkowicie by po niedługim czasie przywrócić potrzebne mikroelementy. Dzięki temu dostaję takiego kopa, że bez problemu podjeżdżam kilka kilometrów pod górę aż do Łęczy. Do następnego punktu jest dosłownie rzut kamieniem. Tylko trzeba wiedzieć, z której strony zaatakować, bo na mapie nie ma żadnej drogi, która tam prowadzi. Na szczęście wywiad donosi, że najlepiej jechać od wschodu. Zaraz po tym docieram do betonowej drogi, która doprowadza do bardzo słabo oznakowanego i prawie nieprzejezdnego szlaku, a szlak do punktu.

PK15

Wracam na powrót do asfaltu i skręcam na południe. Jakie jest moje zdziwienie, gdy po chwili ukazuje się zielona tablica z napisem "Elbląg", mimo że według mapy do terenów typowo miejskich jest dobre kilka kilometrów. Pewnie ktoś zrobił sobie jaja. Chociaż na mapie widać, że okoliczne wioski podpisane są taką samą czcionką jak dzielnice miasta. Gdy docieram do Próchnika, okazuje się, że jednak to jest dzielnica. A więc już jestem w mieście. Dobre.... Ciekawe kiedy zaczną tutaj jeździć tramwaje. Po opuszczeniu wsi, tzn. osiedla mieszkalnego, wjeżdżam do lasu miejskiego. Mapa nie precyzuje, w jaki sposób można dotrzeć do następnego punktu, więc trzeba będzie trochę pokombinować. Dokładnie obliczam odległość, gdzie powinienem się zatrzymać. Niestety ponowna awaria licznika trochę komplikuje sprawę. Na szczęście przy drodze odpoczywa jeden z liromanów, który właśnie był na punkcie. Teraz już wiem, którędy mam się kierować. Jadę jak najbliżej strumienia, cumuję rower i odnajduję punkt przy rozwidleniu cieków.

PK14

Wracam na asfalt i zjeżdżając ciągle z góry mijam po drodze wielu grzybiarzy oraz niedzielnych spacerowiczów. Górka jest naprawdę solidna. Wyjeżdżam tuż przy Zalewie i biorę kurs na Elbląg. Teraz droga jest całkowicie płaska. Do zaliczenia zostały jeszcze dwa punkty. Niestety wcześniejszy kryzys zrobił swoje zabierając mnóstwo potrzebnego czasu. Jest jednak szansa na zdobycie PK2, ale nie wiadomo co może się jeszcze wydarzyć. Drogi są bardzo niepewne, jest trochę pod wiatr no i nie wiadomo czy nagle nie chwyci kolejny kryzys. Po namyśle postanawiam jechać bezpośrednio do Malborka. Powoli przejeżdżam przez miasto kombinując w jaki sposób najszybciej dotrzeć do bazy. Zjeżdżam na południe z zakazanej szosy w pierwszą napotkaną asfaltówkę. Po krótkim czasie środkowa zębatka przestaje spełniać swoją funkcję. To pewnie kara za nieregulaminowy kilometr. Czasu jest niewiele. Aby dojechać w porę, wypadałoby nie zwalniać poniżej 20. Ale jak tu zasuwać z dwoma działającymi biegami. No to mam teraz wachlarz możliwości. Można jechać na niskim biegu kręcąc jak debil albo wrzucić maksymalny. Sił mało, a wiatr bynajmniej w plecy nie wieje więc druga opcja odpada. Teraz jazda na środkowej wymaga idealnie płaskiego terenu, anielskiej cierpliwości oraz dobrego wyczucia rytmu, dlatego z tej alternatywy już prawie nie korzystam. Jadąc tak mijam Gronowo, a następnie Fiszewo, gdzie uwagę przykuwają charakterystyczne ruiny kościoła. Potem asfalt robi się strasznie dziurawy. Za Starym Polem wjeżdżam w bardzo kamienistą drogę. Jest ona tak nierówna, że jadąc mam wrażenie jakbym co chwila dostawał porządnego kopniaka. W końcu wyjeżdżam na szosę, po której jeździ teraz całkiem dużo tirów. Strasznie ich nie lubię, ale w tym przypadku każda przejeżdżająca obok ciężarówka daje zbawienny podmuch wspomagający jazdę. Wrzucam więc na najcięższy bieg, na którym przejeżdżam ostatnie kilometry aż do ronda przy starym mieście. Tutaj wrzucam na luz i spokojnie podjeżdżam pod samą bazę. Na mecie jestem 15 minut przed zakończeniem.

META

Wszystko co dobre, szybko się kończy. Doświadczenie zdobyte podczas poprzednich edycji pozwoliło uniknąć wielu poważnych błędów. Z jazdą nie było większych problemów, mimo że stan niektórych dróg (jeśli można je tak nazwać) pozostawia wiele do życzenia, zwłaszcza na Żuławach. Jedyną rzeczą gorszą od niefortunnych dróg jest czerwony szlak kopernikowski. Kto jak kto, ale najsłynniejszy astronom na świecie chyba nie zasługuje na taką zniewagę. Punkty praktycznie znajdowały się same. Wystarczyło tylko do nich dojechać i uważnie przeczytać opis. Jak na tą porę roku, pogoda mocno dopisała. Na mnie spadło tylko kilka kropel deszczu. Najbardziej zaskakujący jest brak śniegu o tej porze roku. Teren nie był zbyt trudny nawigacyjnie, więc zdecydowaną większość czasu zajęło jeżdżenie pomiędzy kolejnymi punktami. Oprócz dobrego przygotowania, dużo zawdzięczam szczęściu. Świadczy o tym sam fakt, że udało się tyle przejechać na nie do końca sprawnym sprzęcie, który dopiero zaczął porządnie szwankować niecałe 40 km przed metą. Nie wspomnę o wietrze w plecy i przygodzie z kapliczką. Z powodu kilku awarii licznika dokładna ilość przejechanych kilometrów pozostaje nieznana.
Po odczytaniu wyników przychodzi czas na krótkie pożegnanie. Wsiadamy do samochodów i rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę.