MALBORK
Kolejna edycja LUC zbliża się wielkimi krokami. Tak wielkimi, że nawet
nie zauważyłem, kiedy minął czas oczekiwania. Żuławskie drogi nie są
rajem dla rowerzystów, ponadto w nocy i tak za szybko się nie pojedzie.
Ten stan rzeczy przesądza o pozostawieniu ścigacza w domu. Postanawiam
wystartować na prawie 10 letnim sprzęcie, którego z dużym wysiłkiem
doprowadziłem do porządku. Wszystkie śrubki dokręcone, hamulce
wyregulowane, łańcuch wyczyszczony i nasmarowany. Teraz maszyna wygląda
naprawdę imponująco. Uroku dodaje prowizoryczny mapnik sklecony z taśmy,
koszulki i tektury oraz stara torba wojskowa pełniąca rolę sakwy. Sprzęt
stary wiekiem, młody duchem. Nie licząc lekko pocentrowanych kół oraz
startych zębatek.
Na starcie każdy odbiera swoją mapkę. Od razu ustalam najkorzystniejszą
według mnie taktykę, którą muszą lekko zmodyfikować ze względu na stan
sprzętu. Wszyscy już gotowi. Przed startem zawodnik w żółtym sweterku
robi zdjęcie grupowe, po czym ruszamy na spotkanie z przygodą. Na
początku przykrą niespodziankę robią zębatki. Wiedziałem, że są już
trochę wytarte, ale 2 dni przed imprezą tak mocno nie skakały. W ten
sposób daleko nie zajadę, ale skoro już wystartowałem, nie mam zamiaru
rezygnować przez coś takiego. Może daleko nie zajadę, ale czas imprezy
postaram się wykorzystać maksymalnie. W takim stanie docieram do Królewa,
gdzie skręcam na Janów. Nie jeździłem wcześniej po wałach
przeciwpowodziowych, więc nie wiem, w co się teraz pakuję. Na wale jest
jakaś wydeptana ścieżka, prawdopodobnie przez pasące się krowy. Stale
odczuwane nierówności powodują, że jazda nie sprawia zbyt dużej
przyjemności. Po krótkim czasie sprowadzam rower na błotnistą drogę w
nadziei, że będzie się lepiej jechało albo przynajmniej da się trochę
poprowadzić. Nic z tego. Błoto jest tak głębokie, że nawet ciężko
przejść w poprzek drogi, nie mówiąc już o podążaniu naprzód.
Podprowadziwszy rower kilka metrów wzdłuż drogi stwierdzam, że jednak
lepiej było jechać górą. Wtaszczam sprzęt na skarpę i jadę tak jak
wcześniej. W oddali widać dwóch zawodników podzielających mój los. Skoro
im się udało tędy przejechać, ja też dam radę. Jadąc ich śladem znowu
zjeżdżam z wału, tym razem po stronie Nogatu. W końcu dalej jechać się
nie da ani tędy ani po wale. Na szczęście po drugiej stronie jest
całkiem przyzwoita jak na te warunki droga. Doganiam rowerzystów i
razem, błotnistą drogą, jedziemy na miejsce skąd większość unrealowców
właśnie wraca. Mimo pomylonego opisu, punkt odnajduje się bez problemu.
PK1
Rower mam tak ubłocony, że zębatki przestały już mocno skakać. Niestety
tylne światło gdzieś zniknęło. Pewnie odpadło podczas jazdy po wale.
Teraz trzeba wydostać się z tego bagna. Brnę w błocku w kierunku
twardszej drogi w nadziei, że może być już tylko lepiej. Po chwili
spotykam ojca jadącego w ekipie z Andrzejem i Januszem. Na szczęście mój
Tata wozi ze sobą takie niepotrzebne rzeczy jak zapasowe światełka, więc
jedno dla mnie odstępuje. Tym razem przymocowuję je na tylnej kieszeni
kurtki, w taki sposób, żeby już więcej nie spadło. W razie potrzeby mogę
co chwilę sprawdzać czy jest na swoim miejscu. Przecinam jakiś kanał
(chyba Stary Nogat) po czym obieram skrót na Stare Pole. Po chwili droga
staje się strasznie błotnista. Tędy prawdopodobnie już przejeżdżało
kilku unrealowców, o czym świadczą ślady prowadzonych rowerów,
zostawione obok drogi na polu buraków. Po chwili mijam jednego z
rowerzystów i dojeżdżam do mostu nad Fiszewką. Tutaj czyszczę
powierzchownie osprzęt oraz buty i jadę dalej. Od tego momentu droga
robi się kamienista. Mimo że nie jedzie się po niej najlepiej, jest ona
o niebo lepsza od wcześniejszego błocka czy jazdy po wale. W końcu jest
i Stare Pole. Po przecięciu szosy Elbląg-Malbork jestem wreszcie na
przyzwoitym asfalcie. Co za ulga. Teraz jedzie się całkiem nieźle. Wiatr
nie wieje w twarz, a do skaczących sporadycznie zębatek zdążyłem się już
prawie przyzwyczaić. No może nie do końca, gdyż podczas niektórych
zrywów uderzam kilka razy kolanem o mapnik. Wcześniej byłem tak
zaabsorbowany innymi problemami, iż dopiero teraz zauważam, że zrobiło
się kompletnie ciemno. Mijam Złotowo i niedługo potem docieram do
Żuławki Sztumskiej, gdzie odkrywam awarię licznika. Przejechałem już
może 25-30 km, a ten wskazuje 13,5. Po naprawieniu usterki jadę żwirową
drogą, która doprowadza prosto do kolejnego punktu znajdującego się na
drzewku za ogrodzeniem pod napięciem.
PK4
Punkt zaliczony. Teraz można pomyśleć o bardziej przyziemnych sprawach.
Najpierw umacniam słabo trzymający się mapnik nie szczędząc na to metrów
taśmy. W następnej kolejności jest mały posiłek oraz ustalenie
najlepszej drogi na kolejny cel. Chwilę potem do punktu przyjeżdżają
dwaj zawodnicy. Po kilku minutach dojeżdżam do Jasnej, gdzie przesiadam
się na asfaltową drogę. Dotarcie do następnego punktu nie wymaga
ogromnych umiejętności nawigacyjnych, więc na mapę spoglądam raczej
rzadko. Tak rzadko że przez nieuwagę skręcam o jedno skrzyżowanie
wcześniej niż planowałem. Sądząc po mapie, nie ma większego znaczenia,
czy pojechałbym tak jak powinienem czy tak jak teraz. Wracać się nie
chce, a 100 czy 200 metrów więcej nie powinno zrobić praktycznie żadnej
różnicy. Niestety to tylko sucha teoria. Nie wdając się szczegóły,
różnica polega na tym, że przez 3 km zamiast dobrym asfaltem jadę po
niezwykle kamienistej drodze, która znacznie spowalnia jazdę. Dzięki
temu zostaję dogoniony przez jednego z rowerzystów, którego spotkałem na
poprzednim punkcie. Trójka jest już blisko, o czym świadczą wymijający
nas zawodnicy. Po dziurawej gruntowej drodze docieram do kanału i
odnajduję punkt.
PK3
Po dopełnieniu formalności wracam do Rachowa, a stamtąd jadę na Markusy.
Tutaj chyba mieszka jakiś znajomy rowerzysta, ale za nic nie mogę
przypomnieć, kto dokładnie. Robię zwrot na wschód. Zawodnik jadący za
mną skręca nieoczekiwanie na północ. 1,5 km dalej robię to samo. Do
kolejnego punktu prowadzi asfaltowa droga. Wystarczy podjechać jeszcze
niecałe 10 km i skręcić w odpowiednim miejscu. Jadąc ciągle na północ
zauważam w oddali migające światełko, które po chwili gaśnie. Gnany
wiatrem w plecy docieram tam gdzie trzeba. Przy drodze stoi jakiś
znajomy rower. Jadę kilkadziesiąt metrów polną dróżką, przeskakuję rów z
wodą. I jestem na miejscu. Tutaj spotykam znajomą drużynę. Andrzej,
Janusz i mój Tata. Na punkcie nie ma pieczątki, dopełniam więc obowiązku
spisując odpowiedni kod.
PK5
We czwórkę dojeżdżamy do Elbląga, gdzie się rozstajemy. Drużyna planuje
zaatakować 14. Ja natomiast 6. Przez większą część miasta przejeżdżam po
całkiem przyzwoitej ścieżce rowerowej, po czym opuszczam Elbląg w
kierunku Gronowa Górnego. Dalej jadę przez Nowinę, gdzie robię małą
przerwę. Ktoś pyta, czy złapałem gumę. Nie spodziewałem się aż takiej
troskliwości ze strony miejscowych. Mała regeneracja dobrze zrobiła,
gdyż do Przezmarka trzeba jechać ciągle pod górę. W wiosce skręcam w
polną drogę prowadzącą na południowy-wschód. Kawałek dalej jest jakieś
skrzyżowanie, którego nie ma na mapie. Drogi rozwidlają się pod takim
kątem, że nawet przy pomocy kompasu ciężko stwierdzić, którędy jechać.
Skręcam tam, gdzie uważam za słuszne. Wkrótce droga biegnie wzdłuż
ściany lasu, tak jak na mapie. Według mapy wystarczy jechać dobrą drogą,
prosto w ustalonym kierunku. Droga jest całkiem niezła, ale tylko na
mapie. W rzeczywistości pełno jest na niej piachu, na szczęście mokrego.
Dzięki temu, mimo głębokich kolein po ciężkich samochodach, można
utrzymać się na dwóch kółkach. W końcu docieram miejsca, gdzie dalej
jechać już nie można. Dookoła pełno błocka. Robię mały pieszy zwiad
terenu, po czym odnajduję niepozorną ścieżkę prowadzącą mniej więcej w
dobrym kierunku. Po chwili droga zaczyna stopniowo schodzić w dół.
Zjeżdżałoby się całkiem nieźle, gdyby nie przewrócone drzewa
uniemożliwiające dalszą jazdę. Sytuacja zmusza do przeprowadzenia
kolejnego rozpoznania. Przez jakieś 200-300 metrów przedzieram się przez
niewielkie zarośla oraz uschnięte gałęzie aż wreszcie wychodzę na
otwartą przestrzeń. Jest tam jakaś mała dróżka, ale nie znajduje się w
najlepszym stanie i nie mam pewności dokąd zaprowadzi. Postanawiam
zaryzykować. Wracam po rower i jadę ścieżką, która niepokojąco zakręca w
kierunku północnym i w dodatku pod górę. Znowu wjeżdżam do lasu. Chyba
coś nie tak. Zjeżdżam więc z powrotem na dół i tuż przed zaoranym polem
zauważam niepozorną dróżkę prowadzącą na wschód, której mimo uważnej
obserwacji, nie udało się wcześniej dostrzec. Następnie przejeżdżam
przez błotnisty strumyk. Mało brakowało, a utknąłbym w połowie i
zamoczył conajmniej po kostki w chłodnej wodzie i błocku. Chwilę później
gubię drogę i jadę po polu. Po drugiej stronie rzeki widać wieś Weklice,
do której zmierzam. Właściwie nie muszę dojeżdżać aż do samej wioski.
Trzeba tylko ją jakoś ominąć. Mapa mówi, że wystarczy przejechać
zaledwie 200 metrów na południe by dojechać do innej drogi. Dobrze, że
pole nie jest błotniste. Droga, do której teraz docieram okazuje się
całkiem przyzwoita. Co prawda nie jest to szczyt marzeń rowerzysty, ale
w porównaniu z poprzednią, jest naprawdę niezła. Chwilę potem odnajduję
punkt. W opisie jest mowa o przeszukaniu dwóch drzew. Ja widzę tylko
jedno, przy którym wisi pieczątka.
PK6
Kolejny punkt wydaje się być bardzo blisko. Po minięciu wioski Myślęcin
wyjeżdżam w Nowej Pilonie przy krajowej 7. Przecinam szosę, jadę nie w
tą drogę co trzeba i wyjeżdżam w pobliżu jakiegoś PGR-u. Sytuacja robi
się trochę nieciekawa, gdyż w moim kierunku podąża kilku śmiejących się
histerycznie miejscowych żuli. Wrzucam wsteczny i szybko opuszczam
niegościnne miejsce, po czym skręcam tam, gdzie powinienem. Przecinam
tory kolejowe i po 3 km jazdy betonowymi płytami docieram do asfaltu. Po
minięciu Węziny skręcam za mostem na zachód w kierunku Jeziora Drużno. W
tym miejscu mapa jest trochę niedokładna, więc jadę "na czuja" całkiem
dobrą nieoznaczoną drogą. Jestem już blisko punktu więc w razie małej
wpadki strata czasu i sił będzie niewielka. Na szczęście żadnej wtopy
nie ma, a punkt odnajduje się sam. Na miejscu spotykam dwóch innych
liromanów.
PK7
Po krótkiej rozmowie rowerzyści nagle gdzieś znikają. W końcu ja też
opuszczam to miejsce, ale trochę inaczej i znacznie szybciej niż
wcześniej planowałem. Wyjeżdżam u stóp sporego mostu, który wygląda na
niedawno zbudowany albo przebudowany. Przejeżdżam po nim nad Kanałem
Elbląskim. Sunąc płytową drogą w kierunku Jelonek zauważam dziwne
światła unoszące się nad Elblągiem. Odbite od nisko wiszących chmur
robią wrażenie ufo. Po wyjechaniu ze wsi widzę grupę kuso ubranych
młodych dziewczyn idących wzdłuż szosy. W takim miejscu, w nocy, pod
koniec listopada? Wszystkie wątpliwości i skojarzenia rozwiewa wiejska
dyskoteka, obok której wkrótce przejeżdżam. Odzyskawszy zdolność
logicznego myślenia, znowu przecinam kanał i tuż za mostem skręcam na
wschód. Jadąc wzdłuż kanału napotykam parkę, która prawdopodobnie urwała
się z pobliskiej potańcówki. Nie zakłócając spokoju dojeżdżam do
pochylni Jelonki. W nocy wygląda trochę bardziej imponująco niż za dnia.
Wprowadzam osprzęt na górę i udaję się w kierunku następnej pochylni.
Obszczekany przez czujne psy z pobliskich gospodarstw docieram do
pochylni Oleśnica, gdzie odnajduję punkt z pieczątką.
PK8
Płytową drogą ciągnącą się przy kanale dojeżdżam do asfaltówki
prowadzącej w kierunku Pasłęka. Przejeżdżając przez Karsin ledwo omijam
nieoświetloną grupkę ludzi idących środkiem drogi. Wiatr wieje w plecy,
więc wkrótce przecinam 7-kę. Przed Pasłękiem jakiś pijany łepek próbuje
mnie zatrzymać. Na szczęście dla niego, w ostatniej chwili odciąga go
jeden z kolegów. Ja w każdym razie zatrzymywać się nie zamierzałem. No i
jestem w mieście. Teraz wystarczy tylko znaleźć wieżę ciśnień.
Poruszanie się z kilometrówką po mieście nie jest tym, co tygrysy lubią
najbardziej. Wiedziony mapą docieram do pewnej uliczki, przy której
powinien znajdować się cel. Jednak zaułek nie wygląda zachęcająco więc
postanawiam spróbować gdzie indziej. Po nieudanych poszukiwaniach pytam
się miejscowych i otrzymuję konkretną odpowiedź, a chwilę później jestem
już przy wieży. Nie spodziewałem się znaleźć jej w takim miejscu.
Okazuje się, że jadąc niepozorną uliczką, w którą nie chciałem skręcić,
dotarłbym tu znacznie wcześniej. Po przejściu kilku kroków wzdłuż płotu
odnajduję odpowiednie drzewo.
PK9
Kolejny punkt znajduje się trochę poza właściwym obszarem działania, w
odległości dokładnie 22 km w linii prostej. Trochę daleko, ale za to
jest najwyżej punktowany. Atakować czy nie? Męska decyzja! Z Pasłęka
wyjeżdżam asfaltówką na wschód. Droga w niektórych miejscach ma trochę
łat, ale ogólnie rzecz biorąc jest świetna. Po kilku kilometrach
stwierdzam, że zapasy płynów są prawie na wyczerpaniu. Ale beton. Mogłem
to sprawdzić w Pasłęku i zrobić odpowiednie zaopatrzenie. Na wioskach
wszystkie sklepy są z pewnością już dawno pozamykane. Trudno. Coś trzeba
będzie wykombinować. W ostateczności można nabrać wody z jakiegoś
strumienia, chociaż wolałbym uniknąć takiego scenariusza. Najlepszym
pomysłem, który właśnie przyszedł do głowy, jest poproszenie kogoś o
napełnienie bidonów kranówką albo wodą ze studni. Niestety w mijanych
kolejno wioskach nie spotykam żywej duszy. Nawet żaden pies nie
zaszczekał. Niedobrze. Wody coraz mniej. Zostało tylko kilka łyków.
Przejeżdżając przez Burdajny zatrzymuję się dla wytchnienia przy
kapliczce. O czym można pomyśleć w takim miejscu, w takiej sytuacji?
"Żeby stał się jakiś cud". Po chwili ruszam w dalszą drogę.
Przejeżdżając przez Osiek zostaję zagadnięty przez ludzi, których z
początku nie zauważyłem. Nie pamiętam o czym dokładnie rozmawialiśmy,
ale po tej rozmowie okazuje się, że prowadzą we wsi sklepik. Chociaż
jest już zamknięty od kilku dobrych godzin, tym razem właściciele
zgadzają się zrobić wyjątek. Nie wiem czy to zdarzenie ma jakieś
powiązanie z postojem przy kapliczce, ale trudno uwierzyć że to zdarzyło
się naprawdę. Jakie jest prawdopodobieństwo spotkania po północy
właścicieli sklepu, którzy w dodatku zgodzą się go otworzyć? Korzystając
z okazji nawadniam się trochę i robię porządne zapasy. Nie spodziewałem
się, że przypadkowo spotkani ludzie mogą w tak znaczy sposób odmienić
mój los. Bez picia długo bym nie pociągnął. Za wsią skręcam na wschód.
Mijam Kwitajny Wielkie czyli dwa domki na krzyż i wjeżdżam w polną
ścieżkę. Oglądając wcześniej mapę nie miałem pewności czy droga ta w
ogóle jeszcze istnieje. Na szczęście moje obawy nie potwierdzają się.
Droga jest całkiem dobra, nie licząc zabłoconych dziur, których
większość można omijać lub nie zauważyć i przejechać po nich. Jedna z
dziur, w które wpadam, okazuje się trochę głębsza. Na szczęście jest w
niej tyle błota, że obeszło się bez przelotu przez kierownicę. W ten
sposób docieram do Dobrego, skąd biorę kurs na Dąbkowo. Przez 2 kolejne
kilometry jadę po niezwykle kamienistej drodze. Na zakręcie wjeżdżam
prosto w polną dróżkę, której nie ma na mapie. Prawdopodobnie zaprowadzi
w dobrym kierunku. Sądząc po mapie, punkt jest usytuowany w taki sposób,
że rowerem i tak do niego nie dojadę. Droga, na którą właśnie wjechałem
okazuje się wybitnie nieprzejezdna. Nawet nie da się po niej iść nie
mówiąc już o prowadzeniu roweru. Przerzucam więc sprzęt przez drut
kolczasty i prowadzę po pastwisku. Tam przynajmniej nie ma błota po
kolana. Po kilkuset metrach droga częściowo wraca do normy i można
powoli jechać. W końcu dojeżdżam prawie do samej rzeki, zostawiam rower
na końcu drogi i kieruję się na północny-zachód w stronę nasypu. Jest on
tak zarośnięty, że ledwo można się przedrzeć. Próbuję iść bokiem, ale
tam jest jeszcze więcej chwastów. Powracam więc na nieistniejące już
torowisko, po którym docieram na miejsce. Most, a raczej to co z niego
zostało, robi niesamowite wrażenie. Szkoda, że nie uchował się w całości
do dzisiejszych czasów. Teraz wystarczy tylko znaleźć punkt, który
według opisu jest na przyczółku. Obszukuję dokładnie betonowy fragment
mostu, ale punktu nie widać. Może jednak chodzi o któryś z filarów. Nie
za bardzo mam ochotę schodzić w dół, ale jak już dojechałem aż tutaj to
nie spocznę, dopóki nie znajdę tego czego szukam. Obszukuję dwa ogromne
filary, ale pieczątki jak nie było tak nie ma. Dalej iść już się nie da,
a punkt przecież gdzieś być musi. Wracam więc na przyczółek, obszukuję
go jeszcze dokładniej niż przedtem i znowu nic. Przysiadam na betonie
dla wytchnienia i w tym momencie widzę pieczątkę wiszącą na pobliskim
drzewie. Jak to się stało, że nie zauważyłem jej wcześniej?
Niepotrzebnie schodziłem na dół. Jednak dzięki temu obejrzałem trochę
pozostałości mostu. Za czasów świetności, była to solidna niemiecka
konstrukcja, o czym świadczy chociażby dobrej jakości beton, który po
tylu latach nie rozsypał się jeszcze.
PK10
W celu skrócenia drogi powrotnej postanawiam przejść na azymut po
łączce. Zbiegam z góry i po kilku krokach łąka okazuje się rozlewiskiem,
z którego wystają pojedyncze kępy trawy. Na szczęście wbiegam do wody
tylko trochę powyżej kostek. Kto wie co by było, gdybym dał jeszcze ze 2
kroki do przodu. Po rower wracam tak jak przyszedłem, z tą różnicą, że
droga powrotna wydaje się o wiele łatwiejsza. Jadąc w kierunku
kamienistej drogi spotykam Wikiego. Po krótkiej wymianie zdań dowiaduję
się, że PK 12 nie został oznaczony w terenie. Rzeczywiście, dostałem
sms-a, którego nie usłyszałem. Tak pewnie szukałbym punktu widmo myśląc,
że źle odczytałem mapę. Po przejechaniu wyboistej drogi zastanawiam się
nad wyborem optymalnego dojazdu do Młynar. Na którymś z kolejnych
skrzyżowań chcę podjąć ostateczną decyzją, ale po spojrzeniu na mapę
okazuje się, że już nieświadomie dokonałem wyboru (powinienem był się
zastanawiać kilka kilometrów wcześniej). I tak pewnie wybrałbym obecny
wariant, a zastanawiając się wcześniej traciłbym tylko cenny czas. Droga
jest całkiem dobra, a wiatr wieje w plecy, dzięki czemu można trochę
nadgonić. Wymijam oświetlonego rowerzystę, prawdopodobnie jednego z
liromanów. W Wilczętach przejeżdżam obok dyskoteki, przy której stoi
dużo fajnych aut. Żadna wystawa by się takich nie powstydziła. Niektórzy
imprezowicze dziwnie spoglądają w moją stronę, jakby chcieli powiedzieć
"Po co tak się męczy zamiast pobawić się tak jak my". W sumie Liro to
też zabawa, tylko o niebo lepsza. Za wsią widać na horyzoncie jakieś
czerwone światła, co oznacza, że Młynary są już blisko. Po drodze mijam
jeszcze ze 3 wioski układając ambitny plan ataku na kolejny punkt: "Przy
przejeździe poprowadzę rower kilkaset metrów po torach, po czym wjadę w
odpowiednią przecinkę i znajdę punkt". Nieoznaczona 12 jest bardzo
blisko Młynar, ale pomijam ją z oczywistych powodów. Za Młynarami
przecinam rzeczkę i skręcam w leśną drogę. Po przeczytaniu opisu i
przejechaniu kilometra mój plan bierze w łeb, ponieważ przed przejazdem
jest całkiem dobra niezaznaczona na mapie droga, po której szybko
docieram w żądane miejsce.
PK17
Przejeżdżam przez tory i kawałek dalej wyjeżdżam z lasu. Do Siedliska
Starego doprowadza lekko podziurawiona droga. We wsi skręcam na północ
i, po przejechaniu kilkuset metrów połataną asfaltówką, usuwam kolejną
awarię licznika. Na krzyżówce jadę na wschód w kierunku Jeziora
Pierzchalskiego. Omijam szkółkę leśną i zatrzymuję się przy tablicy
informacyjnej, na której widnieje szczegółowa mapka ścieżki edukacyjnej
przebiegającej w pobliżu szukanego punktu. Właśnie przypomniałem sobie,
że nie można używać innych map niż dana na starcie. Chyba komisja będzie
musiała zdyskwalifikować. Mijam głaz narzutowy oraz przybrzeżną budę, w
której pali się światło, po czym docieram we wskazane miejsce.
PK19
W ramach odpoczynku wychodzę na pomost popatrzeć na gwiaździste niebo.
Posiedziałbym jeszcze trochę w tym przyjemnym miejscu, ale czas goni.
Wracam do asfaltówki przecinając przy okazji czerwony szlak. Z tego, co
pamiętam, doprowadziłby blisko kolejnego punktu. Jednak już miałem
przyjemność jechać tym szlakiem i z doświadczenia wiem, że nie nadaje
się on nawet dla pieszych idących przy dobrej pogodzie, nie mówiąc już o
jadących nocą rowerzystach. Postanawiam więc nadłożyć kilka kilometrów
asfaltem. Mijam Chruściel, w którym roi się od kapliczek. Mapa mówi, że
do Pierzchał można dojechać po nienajgorszym dukcie skręcając na wschód
za stacją. Niestety w rzeczywistości droga okazuje się kompletnie do
kitu. Trochę się ubłociłem i zmarnowałem dużo czasu, ale za to porządnie
odpocząłem, gdyż przez większą część drogi prowadziłem. W końcu
wyjeżdżam na znacznie lepszą polną drogę, mijam pogrążone we śnie
Pierzchały i po nierównym bruku docieram na punkt.
PK18
Do Bazy Południowej powinienem dotrzeć bez problemu, pod warunkiem, że
dojadę bez przygód do jakiejkolwiek szosy. Wiedziony dziurawą polną
drogą wyjeżdżam na asfalt i znowu mijam Chruściel. Teraz wystarczy tylko
przejechać kilkanaście kilometrów do Fromborka. Wiatr wieje w plecy,
więc powinno pójść gładko. Niestety porządna według mapy droga okazuje
się dziurawa jak sito do cedzenia żwiru. Co za syf! Dziur jest tyle, że
mimo ślimaczej jazdy, nie można wszystkich ominąć. Jeśli już muszę w
jakąś wjechać to staram się zaliczać te mniejsze. Ale tutaj prawie
wszystkie są głębokie. Porządny ser szwajcarski nie powstydziłby się
takiego wyglądu. W to miejsce powinni przyjeżdżać mleczarze z całej
Europy i pobierać nauki jak mają wyglądać ich żółte produkty. W
niedalekiej odległości zza zakrętu wyjeżdża samochód. Na normalnym
asfalcie pewnie wyprzedziłby po kilkunastu sekundach, ale tutaj zajmuje
mu to dobre kilka minut. Zresztą i tak muszę zatrzymać się na poboczu,
żeby go przepuścić. Dalej przecinam Berlinkę i mijam jakąś wioskę. Na
szczęście dziur jest trochę mniej, ale tej drodze jeszcze daleko do
ideału. Rozumiem, że o tej porze roku niektóre drogi gruntowe mogą być
nieprzejezdne, ale żeby powiatowa asfaltówka... Wstyd! Można by tutaj
postawić patrol policyjny, który łapałby jadących prosto. Trzeba być
porządnie nawalonym, aby na tym kawałku nie jechać wężykiem. Więcej nie
komentuje. Gdyby wypisać całą litanie uwag, jakie padły na odcinku tych
kilku nieszczęsnych kilometrów, objętość relacji wzrosłaby kilkakrotnie.
W końcu dziury zostają daleko w tyle. Do Fromborka docieram już za
widnego. Tyle zmarnowanego czasu... A miało pójść tak szybko. Znajduję
bazę, przed którą stoi kilka rowerów. Większość liromanów dotarła już
tutaj przede mną. Aktualnie w bazie są: Wiesiek, Michał, Andrzej i Adam.
A za oberżystę robi Diablo we własnej osobie.
PK20 (FROMBORK)
Z Fromborka wyjeżdżam porządnie napojony. Teraz kieruję się na południe.
Droga wiedzie stopniowo pod górę, a w twarz wieje słaby wiatr. Nagle, ni
z gruszki ni z pietruszki, dopada porządny kryzys. Chyba nie trzeba
pisać jak się objawia. Wiadomo też że krótki odpoczynek nic nie pomaga,
a jazda staje się niezwykle ciężka. Taki rodzaj kryzysu najlepiej
zwalcza się dużą flaszką kubusia albo pysia. Z napojami energetycznymi
jeszcze nie eksperymentowałem. Mijając Pogrodzie, a potem Hutę Żuławską,
na próżno wypatruję otwartego sklepu. W Zajączkowie skręcam na wschód w
leśną drogę, po czym wlokę się na punkt, przy którym odpoczywa Michał &
Wiesiek Team. Na miejscu nie ma pieczątki więc spisuję kod.
PK13
Widzę, że nie tylko ja mam kryzys. Jednak, mimo zmęczenia, dobry humor
ich nie opuszcza. Cofam się do Zajączkowa, a stamtąd jadę do Ogrodników.
Obszczekany przez kilka psów skręcam w północną drogę, która po chwili
traci na jakości, więc trzeba trochę poprowadzić. Wreszcie, za
krzyżówką, droga robi się lepsza i w dodatku z góry. Po około 3 km
zjazdu odnajduję kolejny punkt usytuowany przy drugim z kolei mostku.
Wcześniej dla pewności sprawdziłem dwa przepusty oraz inny mostek.
PK16
Następny punkt jest bardzo blisko. Przynajmniej w prostej linii.
Niestety fruwać nie umiem, dlatego muszę nadłożyć kilka kilometrów jadąc
dookoła. Najbliżej byłoby wrócić się 3 km pod górę i dojechać do
asfaltu. Jednak w tym momencie nie mam ochotę na żadną wspinaczkę. Potem
będę się tym martwił. Po kolejnych 3 km zjazdu docieram do Kadyn. W
dotychczas mijanych wioskach wszystkie sklepy były pozamykane na cztery
spusty. Natomiast tutaj otwarte są aż 2. Podbijam szybko do
najbliższego, gdzie robię małe zapasy. Po obaleniu flachy kubusia,
trochę rozsadza skurczony żołądek. Ale kilka minut później płyn wchłania
się całkowicie by po niedługim czasie przywrócić potrzebne
mikroelementy. Dzięki temu dostaję takiego kopa, że bez problemu
podjeżdżam kilka kilometrów pod górę aż do Łęczy. Do następnego punktu
jest dosłownie rzut kamieniem. Tylko trzeba wiedzieć, z której strony
zaatakować, bo na mapie nie ma żadnej drogi, która tam prowadzi. Na
szczęście wywiad donosi, że najlepiej jechać od wschodu. Zaraz po tym
docieram do betonowej drogi, która doprowadza do bardzo słabo
oznakowanego i prawie nieprzejezdnego szlaku, a szlak do punktu.
PK15
Wracam na powrót do asfaltu i skręcam na południe. Jakie jest moje
zdziwienie, gdy po chwili ukazuje się zielona tablica z napisem
"Elbląg", mimo że według mapy do terenów typowo miejskich jest dobre
kilka kilometrów. Pewnie ktoś zrobił sobie jaja. Chociaż na mapie widać,
że okoliczne wioski podpisane są taką samą czcionką jak dzielnice
miasta. Gdy docieram do Próchnika, okazuje się, że jednak to jest
dzielnica. A więc już jestem w mieście. Dobre.... Ciekawe kiedy zaczną
tutaj jeździć tramwaje. Po opuszczeniu wsi, tzn. osiedla mieszkalnego,
wjeżdżam do lasu miejskiego. Mapa nie precyzuje, w jaki sposób można
dotrzeć do następnego punktu, więc trzeba będzie trochę pokombinować.
Dokładnie obliczam odległość, gdzie powinienem się zatrzymać. Niestety
ponowna awaria licznika trochę komplikuje sprawę. Na szczęście przy
drodze odpoczywa jeden z liromanów, który właśnie był na punkcie. Teraz
już wiem, którędy mam się kierować. Jadę jak najbliżej strumienia,
cumuję rower i odnajduję punkt przy rozwidleniu cieków.
PK14
Wracam na asfalt i zjeżdżając ciągle z góry mijam po drodze wielu
grzybiarzy oraz niedzielnych spacerowiczów. Górka jest naprawdę solidna.
Wyjeżdżam tuż przy Zalewie i biorę kurs na Elbląg. Teraz droga jest
całkowicie płaska. Do zaliczenia zostały jeszcze dwa punkty. Niestety
wcześniejszy kryzys zrobił swoje zabierając mnóstwo potrzebnego czasu.
Jest jednak szansa na zdobycie PK2, ale nie wiadomo co może się jeszcze
wydarzyć. Drogi są bardzo niepewne, jest trochę pod wiatr no i nie
wiadomo czy nagle nie chwyci kolejny kryzys. Po namyśle postanawiam
jechać bezpośrednio do Malborka. Powoli przejeżdżam przez miasto
kombinując w jaki sposób najszybciej dotrzeć do bazy. Zjeżdżam na
południe z zakazanej szosy w pierwszą napotkaną asfaltówkę. Po krótkim
czasie środkowa zębatka przestaje spełniać swoją funkcję. To pewnie kara
za nieregulaminowy kilometr. Czasu jest niewiele. Aby dojechać w porę,
wypadałoby nie zwalniać poniżej 20. Ale jak tu zasuwać z dwoma
działającymi biegami. No to mam teraz wachlarz możliwości. Można jechać
na niskim biegu kręcąc jak debil albo wrzucić maksymalny. Sił mało, a
wiatr bynajmniej w plecy nie wieje więc druga opcja odpada. Teraz jazda
na środkowej wymaga idealnie płaskiego terenu, anielskiej cierpliwości
oraz dobrego wyczucia rytmu, dlatego z tej alternatywy już prawie nie
korzystam. Jadąc tak mijam Gronowo, a następnie Fiszewo, gdzie uwagę
przykuwają charakterystyczne ruiny kościoła. Potem asfalt robi się
strasznie dziurawy. Za Starym Polem wjeżdżam w bardzo kamienistą drogę.
Jest ona tak nierówna, że jadąc mam wrażenie jakbym co chwila dostawał
porządnego kopniaka. W końcu wyjeżdżam na szosę, po której jeździ teraz
całkiem dużo tirów. Strasznie ich nie lubię, ale w tym przypadku każda
przejeżdżająca obok ciężarówka daje zbawienny podmuch wspomagający
jazdę. Wrzucam więc na najcięższy bieg, na którym przejeżdżam ostatnie
kilometry aż do ronda przy starym mieście. Tutaj wrzucam na luz i
spokojnie podjeżdżam pod samą bazę. Na mecie jestem 15 minut przed
zakończeniem.
META
Wszystko co dobre, szybko się kończy. Doświadczenie zdobyte podczas
poprzednich edycji pozwoliło uniknąć wielu poważnych błędów. Z jazdą nie
było większych problemów, mimo że stan niektórych dróg (jeśli można je
tak nazwać) pozostawia wiele do życzenia, zwłaszcza na Żuławach. Jedyną
rzeczą gorszą od niefortunnych dróg jest czerwony szlak kopernikowski.
Kto jak kto, ale najsłynniejszy astronom na świecie chyba nie zasługuje
na taką zniewagę. Punkty praktycznie znajdowały się same. Wystarczyło
tylko do nich dojechać i uważnie przeczytać opis. Jak na tą porę roku,
pogoda mocno dopisała. Na mnie spadło tylko kilka kropel deszczu.
Najbardziej zaskakujący jest brak śniegu o tej porze roku. Teren nie był
zbyt trudny nawigacyjnie, więc zdecydowaną większość czasu zajęło
jeżdżenie pomiędzy kolejnymi punktami. Oprócz dobrego przygotowania,
dużo zawdzięczam szczęściu. Świadczy o tym sam fakt, że udało się tyle
przejechać na nie do końca sprawnym sprzęcie, który dopiero zaczął
porządnie szwankować niecałe 40 km przed metą. Nie wspomnę o wietrze w
plecy i przygodzie z kapliczką. Z powodu kilku awarii licznika dokładna
ilość przejechanych kilometrów pozostaje nieznana.
Po odczytaniu wyników przychodzi czas na krótkie pożegnanie. Wsiadamy do
samochodów i rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę. |